Relacja ze spotkania KMŁ
Piotr S. i Maciek Ś. z Ic podzielili się wrażeniami z pierwszego spotkania Klubu Miłośnika Łodzi.
Administrator strony
30 września 2008 r.
Piotr S. i Maciek Ś. z Ic podzielili się wrażeniami z pierwszego spotkania Klubu Miłośnika Łodzi.
Wszystko zaczęło się w szkole, o godzinie 9.30, chociaż nie dla wszystkich. Jako, że opiekunem tegoż koła jest prof. Paździor, my (znaczy ja & Maciek Ślot, II autor tego tekstu plus kilka osób nieznanego pochodzenia) spotkaliśmy się właśnie o tej porze w sali 109 aby dokończyć pisanie kodeksu klasowego… Gdy dotarłem na miejsce, praca trwała w najlepsze. Pot lał się strumieniami ze skroni uczniów klasy I c, jednak nie to jest tutaj najważniejsze, przesuńmy się więc w czasie o jakieś pół godziny…
Idziemy. Ja, on i kilka innych „onów”. Przejście podziemne bez odpowiedniego towarzystwa mogłoby się okazać barierą nie do przejścia, my jednak, wspierając się wzajemnie pokonaliśmy drogę i stanęliśmy na przystanku… Informacja, jaką otrzymaliśmy była iście szokująca – mogliśmy jechać jedynie tramwajem z nieznanych przyczyn przeklętej linii 9. Jednak my, mężne chłopy (no i nie mniej mężna dziewczynka) nie daliśmy przestraszyć się bajaniom i zabobonom, wciąż otwarci na nowe przygody. Po raz kolejny popchnijmy lekko wskazówkę zegara i pojawmy się już po naszej wspaniałej, tramwajowej eskapadzie.
Zatrzymaliśmy się w okolicach Parku Staromiejskiego gdzie otwarta dla chętnych zwiedzających była wystawa o wiele mówiącej nazwie Planeta Ocean. Jak się chwilę później okazało zdążyliśmy w ostatniej chwili – ekspozycja miała zostać „zwinięta” już następnego dnia! Błogie uczucie wtedy wylało się na nasze serca i dusze, cóż by to była za strata, gdybyśmy nie dowiedzieli się, co znaleźć możemy tam, gdzie przeciętny człowiek nie zagląda? Kryjąc się przed strażą miejską robiliśmy zdjęcia, aby móc pochwalić się przyjaciołom i rodzinie, gdzie byliśmy. Chwilę potem czekał nas chód na średni dystans – dotrzeć musieliśmy do Muzeum Historii Miasta Łodzi. W chłodnych murach tegoż budynku dane nam było zaznać historii sławnych ludzi wywodzących się z naszego ślicznego, rodzinnego miasta – min. Artura Rubinstein’a (i jego Oskara za niezwykłą rolę, która wymagała zagrania… samego siebie) czy Juliana Tuwima.
Szczerze powiedzieć muszę, że będąc zamkniętym w tych czterech ścianach me wrażliwe odbiorniki obrazu dostały oczopląsu, to jednak moje osobiste odczucia, gdyż sam w sobie specyficznym człowiekiem jestem. Następnie pozostał „gwóźdź programu” – Dętka, czyli kanałami, gdy nad głowami nas, (nie)winnych jeździły dzikie bestie w postaci okutych w żelazo tramwajów czy wypaczonych samochodów. Zanim to jednak nastąpiło, w przydrożnym kiosku spożywczym ja, prof. Paździor i kilka innych osób zaopatrzyliśmy się za niebagatelne kwoty w batony i napoje. Następnie udaliśmy się po bilety do owej Dętki, otrzymaliśmy jednak również pocztówki, które pewien pan (poza tym nie grzeszący uprzejmością), razem ze stemplami mówiącymi między innymi o tym, że „I love Łódź” nam podarował. Oczywiście samych stempli nam nie dał, lecz kazał owe kartki nimi naznaczyć. Następnie odczekaliśmy na godzinę 13.00 i wkroczyliśmy do tunelu. Pani przewodnik mówiła zapewne wiele ciekawych rzeczy, niestety – jak to mam w zwyczaju – nie słuchałem… Wiem jedynie, że starszy pan za nami był bardzo, ale to bardzo „zadowolony” z naszego towarzystwo, ponieważ stale można było usłyszeć pomruki jego (dez)aprobaty. Pamiętam jedynie, że łącznie obeszliśmy dokładnie 143 metry dookoła Placu Wolności. Gdy wyszliśmy z ciasnej otchłani i otoczyła nas codzienna, jakże znienawidzona światłość, każdy powoli udał się w swoją stronę… Tutaj zamieszczę dwie wersje, moją i Maćka Ślota, ponieważ ruszyliśmy w dwóch zupełnie sobie przeciwnych kierunkach…
Ja (Piotr Sokołowski znaczy) :
Razem z dwoma innymi Piotrami, których dla przekory będę tu nazywał Piotrem X i Piotrem X2, ruszyliśmy wzdłuż ulicy Piotrkowskiej. Czekała nas dłuuuuga podróż, dotrzeć musieliśmy bowiem z samych odmętów jej końca aż do przystanku za znaną zupełnie z innych powodów Galerią Łódzką. Po głowach chodziło nam wiele różnych pomysłów – ja na przykład zaproponowałem wejście do muzycznego Riff’u, z którego załamany cenami wyszedłem, Piotr X z kolei miał niezwykłą ochotę na frytki wprost ze stajni Mc’Donalda, jednak zniechęcony brakiem zasobnej kieszeni zrezygnował. Ja również zatrzymałem się przy jednej z gablot przypatrując się wywieszonej tam tak modnej ostatnio arafatce, mimo to po paru minutach dogoniłem kolegów. Dotarliśmy do przystanku i zatrzymaliśmy się na moment, aby przejrzeć najnowsze fakty mówiące min. o tym, że „Już nic nie zatrzyma Jolanty Fraszyńskiej!” czy „Hakielowie wzięli ślub!”, gdy jednak przybył nasz upragniony pojazd, ruszyliśmy nim i zniknęliśmy w szarym, rozgadanym tłumie…
Maciek Ślot (on znaczy) :
Około godziny 13.20 (czyli właściwie w prawie samo południe) razem z panem Paździorem poszliśmy do tramwaju. Oczekiwanie wydłużało się w nieskończoność, choć czekaliśmy chyba tylko 15 minut zanim tramwaj o numerze 12 dojechał do „miejsca przeznaczenia”, czyli naszego przystanku. Następnie wsiedliśmy do tramwaju i pojechaliśmy w stronę swoich domów. Rozdygotany, 2 przystanki jechałem na gapę, ponieważ „termin ważności” mego biletu skończył swą ważność. Do domu wróciłem w okolicach pory obiadowej – 14.00.
Z ironicznym uśmiechem pisali, Ci, co to się nie bali:
Maciej Ślot & Sokołowski Piotr, Icg