Borne Sulinowo- kronika 2013 - dzień 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 10, 11.
Zwyczajem minionych lat pragniemy przekazać tęskniącym za nami rodzicom, przyjaciołom oraz innym zainteresowanym, kronikę międzyszkolnego wyjazdu Borne Sulinowo 2013 "Sezon VI"
Maciej Drewniak
21 sierpnia 2013 r.
Zwyczajem minionych lat pragniemy przekazać tęskniącym za nami rodzicom, przyjaciołom oraz innym zainteresowanym, kronikę międzyszkolnego wyjazdu Borne Sulinowo 2013 "Sezon VI"
Dzień 1 - 7 lipca
Dnia 7 lipca po raz kolejny uczniowie ze szkół salezjańskich w Łodzi i Mińsku Mazowieckim wyruszyli na obóz rowerowy. Koło godziny 8:30, po prawie godzinnym opóźnieniu spowodowanym usterkami technicznymi, bus wraz z przyczepą pełną rowerów wyjechał z Mińska Mazowieckiego. Po niespełna 3 godzinach dotarliśmy do Łodzi, by zabrać kolejnych uczestników. Podróż trwała dość długo, lecz w miłej atmosferze, słuchając muzyki, rozmawiając minęła nam szybko. Nie mogło się również obyć bez wizyty w McDonaldzie :) Do Bornego Sulinowa, miasteczka położonego na Pomorzu Zachodnim wśród licznych jezior i lasów, dojechaliśmy koło godz. 17. Przez te 10 dni mieliśmy mieszkać w budynku szkolnym. Ulokowaliśmy się w „pokojach” - odpowiednio przygotowanych na nasz przyjazd klasach, a następnie wybraliśmy się do pobliskiego Klasztoru Karmelitanek na Mszę Świętą. Posileni już pokarmem duchowym udaliśmy się na szkolną stołówkę na kolację. Niedługo po niej poszliśmy na aklimatyzacyjny spacer. Przechadzając się uliczkami miasteczka i bliskimi jezioru dróżkami, sympatycznie płynął nam czas. Udało nam się również spędzić chwilę na pobliskim placu zabaw, co sprawiło wielką radość szczególnie chłopakom. :) Później do godziny 23.00 mieliśmy czas dla siebie. Chłopcy rozegrali mecz, w którym pokonali miejscową młodzież, a dziewczyny im kibicowały lub oddawały się innym ciekawym zajęciom. O godzinie 23.00 była cisza nocna, której wzorowo przestrzegaliśmy :)
Dzień 2 - 8 lipca
Śniadanie przewidziane było na godzinę 8.30, więc pokój chłopców wstał o godzinie 8.27, aby się nie spóźnić ;). Po wspaniałym śniadaniu i chwili odpoczynku sprawdziliśmy stan naszych rowerów i pojechaliśmy w drogę (oczywiście w kaskach :D). Nasz pierwszy postój nastąpił po dziesięciu kilometrach, ponieważ zatrzymaliśmy się przy kąpielisku. Nie mogło się obyć bez zamoczenia nóg :D , oczywiście nie skończyło się na nogach :). Jasiek stwierdził że i tak ma mokre spodenki więc … skoczył na bombę z pomostu, a do niego przyłączyło się jeszcze kilku uczestników naszego obozu, a nawet i część kadry :). Słońce pomogło nam szybko wyschnąć, więc wkrótce pojechaliśmy dalej. Następnie po przejechaniu kolejnych kilku kilometrów nagle zatrzymaliśmy się, ponieważ nie było nigdzie za nami widać kadry. Okazało się, że nasza kadra zatrzymała się na zbieranie i jedzenie poziomek :), a my siedzieliśmy gdzieś w lesie, prawie godzinę czekając na nich :D. Do szkoły wróciliśmy po 27 km jeżdżenia na rowerkach. Następnie wszyscy udaliśmy się na obiad. Po zjedzeniu i chwili odpoczynku poszliśmy na plażę, bo oczywiście Jasiowi ciągle było mało pływania ;). Jedni grali w karty z kadrą, inni się opalali, a jeszcze inni kąpali się w jeziorze. Gdy wróciliśmy z plaży, udaliśmy się na kolację, a następnie na boisko, aby rozegrać mecz piłki nożnej :). Przez dłuższy czas wygrywała drużyna ks. Ryszarda, ale po udanych transferach mecz zakończył się zwycięstwem drużyny ks. Jakuba ;). Po meczu wszyscy mieliśmy czas wolny. O godzinie 23.00 była zaplanowana cisza nocna, więc prawie wszyscy poszliśmy grzecznie spać :).
Dzień 3 - 9 lipca
Trzeci dzień wycieczki był z początku dość nieprzyjemny dla niektórych uczestników. Wszystko przez niechcianą, przypadkową pobudkę o 1:30, która skutecznie zakłóciła wypoczynek części wycieczki. O 6:55 obudziły nas z kolei radosne śpiewy oazowiczów, które bynajmniej nie wywołały uśmiechu na naszych zaspanych twarzach. Przez te nocne perypetie niektórzy z nas zameldowali się na śniadaniu z lekkim opóźnieniem. Inni z powodu problemów zdrowotnych wcale nie przyszli i nie uczestniczyli w wyprawie rowerowej. Po porannym posiłku odpoczęliśmy chwilę, a następnie wyruszyliśmy na wycieczkę. Tego dnia planowaliśmy pokonać dystans 40 km. Pierwszy etap podróży przebiegł bez większych niespodzianek. Pierwszą trudnością okazała się konieczność pokonania dość stromego wzniesienia, co jednak nie sprawiło nam zbyt dużych problemów. Prawdziwa przygoda miała zacząć się po skręcie w lokalną drogę do Strzeszyna, której stan od zakończenia ostatniej wojny z pewnością tylko się pogarsza. Trzeba przyznać, że jazda po dość dowolnie ułożonym bruku dostarczyła nam niezapomnianych wrażeń. Po minięciu urokliwej, położonej nad jeziorem osady, część grupy, za pozwoleniem kadry, przyspieszyła nieco, by na rozstaju dróg móc dłużej odpoczywać. Niestety, z powodu awarii przerzutki w rowerze Jasia pozostali nie dotarli aż tak daleko, a po chwili wszyscy byli zmuszeni do spotkania się z powrotem w Strzeszynie i podjęcia próby naprawienia pojazdu. Jednak mimo starań uczestników oraz kadry pechowy uczestnik był zmuszony do powrotu do Bornego na piechotę w asyście ks. Ryszarda. Reszta grupy postanowiła natomiast nieco zmodyfikować trasę, by móc potem odpocząć nad jeziorem. Okazało się jednak, że znalezienie nowej drogi przerosło z początku nasze umiejętności. Było to tak trudne, że podczas poszukiwań musieliśmy jeszcze dwukrotnie pokonać cudowny, brukowany odcinek do Strzeszyna. Kiedy już zauważyliśmy właściwy skręt, dojazd do następnej miejscowości – Piławy – okazał się całkiem prosty. Na miejscu zjedliśmy lody i zeszliśmy nad jezioro. Niektórzy zażyli orzeźwiającej kąpieli, inni przysłuchiwali się rozmowom miejscowych robotników, bądź siedzieli na pomoście i moczyli nogi. Po tym dłuższym odpoczynku ruszyliśmy w drogę powrotną do Bornego. Jedyną atrakcją na tym etapie wycieczki był bród, który na szczęście pokonaliśmy szybko i sprawnie. Niedługo potem zmęczeni, ale zadowoleni dojechaliśmy na miejsce, zjedliśmy obiad i udaliśmy się nad jezioro. Tam oddaliśmy się lekturze książek, graliśmy w karty, spaliśmy i opalaliśmy się. Po powrocie zjedliśmy kolację, a następnie rozegraliśmy mecz w piłkę nożną. Robiło się dosyć późno, więc wszyscy wkrótce wykąpaliśmy się i zasnęliśmy szybko w kojących objęciach Morfeusza.
Dzień 4 - 10 lipca
Czwartego dnia wycieczki pojechaliśmy do opuszczonego miasta. Po drodze spotkało nas wiele ciekawych przygód. Najpierw nie udało mi się (Jaśkowi) przeskoczyć rowerem przez szczelinę, co skończyło się przebitą dętką, którą „naprawiałem” 25 minut. Razem ze Świechem nie wzięliśmy kurtki przeciwdeszczowej, a po drodze oczywiste złapał nas deszcz, na którym przemokliśmy przez kadrę, która zbierała grzybki oraz jagody.
Tak po prawdzie to nie przez kadrę, tylko brak roztropności niektórych uczestników.; (przypisek kadry)
Wróciliśmy około 14 prosto na obiad. Następnie mieliśmy czas wolny do godziny 18:30, podczas którego wszyscy poszli do „Biedronki” po zapasy jedzenia i picia. Po kolacji wróciliśmy do pokoi i mieliśmy trochę czasu dla siebie oraz na przygotowania do meczu siatkówki, po którym wykąpaliśmy się i udaliśmy spać.
Dzień 5 - 11 lipca
Poranek jedenastego lipca wzbudził w nas wielką nadzieje na całodniowe leniuchowanie. Po przebudzeniu ujrzałem oczekującego choćby na kroplę wody z nieba Michała. W końcu ku naszej radości za oknem pojawił się długo wyczekiwany deszcz. Wkrótce zegarek wskazujący ósmą dwadzieścia siedem wyznaczył nam czas na wyruszenie na polowanie w kierunku naszej stołówki. Po pożywnym śniadanku i modlitwie otrzymaliśmy plan dnia, który był dla nas nieco zaskakujący. Otóż mieliśmy jechać na rowery o godzinie dziesiątej. Wszyscy z opuszczonymi głowami oraz brakiem nadziei powróciliśmy do swoich pokoi kontynuując bezsensowne już oczekiwanie na deszcz. Niczym skazani na śmierć czekaliśmy na wykonanie wyroku, nagle za oknem pojawiły się niewielkie opady, które natychmiastowo sprowokowały nas do wysłania Jasia do kadry w celu poinformowania ich o zbawiennym zjawisku. Jasiek jednak powrócił z niezadowalającą nas odpowiedzią od księdza Ryszarda, która informowała nas, że deszczyk jest przelotny i nie zmieniamy planów związanych z wycieczką rowerową. Jednak po pewnym czasie deszcz wcale nie przestawał padać, a wręcz się nasilał wtedy do naszej sali zapukał ksiądz dyrektor z niezwykle radosnym dla uczestników oświadczeniem , iż do godziny trzynastej zostajemy w ośrodku. Po obiedzie zaś mieliśmy wyruszyć naszymi jednośladami w trasę równą czterdzieści kilometrów. Czas wyjazdu został wyznaczony na godzinę czternastą, oczywiście kolejny raz nasze plany pokrzyżował ten niebiański opad atmosferyczny, wyjazd został przesunięty o pół godziny. W końcu uwolniliśmy nasze dwukołowe rumaki i jeszcze w piękną pogodę wyruszyliśmy w trasę. Niestrudzeni niczym jeźdźcy pustyni podążaliśmy krętymi drogami poprzez malownicze krajobrazy otaczającej nas przyrody. Spotkaliśmy się na około piętnastym kilometrze, gdzie grzecznie czekaliśmy na zbieraczy jagód. W tym miejscu odwróciły się też rolę- ci co czekali, zbierali jagódki, zaś ci, co wcześniej zbierali czekali na resztę(też zbierając jagódki). W momencie spotkania z oczekującą na nas kadrą rozpętała się straszliwa burza. Deszcz usprawnił nieco naszą przejażdżkę, która po chwili zmieniła się w rajd. Szelest liści brzóz budził niepokój wśród uczestników wyprawy, zachlapane okulary ograniczały widoczność ich posiadaczom, do uszu dochodził jedynie szelest piachu i pstrykanie wolnobiegów, kurtki przeciwdeszczowe powiewały na wietrze, jednak żadne słowa nie są w stanie opisać tego, co przeżyliśmy. Dotarliśmy do ośrodka, gdzie się rozdzieliliśmy na tych, którzy popędzili na kolację i tych którzy żyją na krawędzi i poszli się wykąpać nie przestrzegając punktualności. Po kolacji mieliśmy czas wolny trwający do ciszy nocnej, który wykorzystaliśmy na kolejny mecz siatkówki.
Dzień 6 - 12 lipca
Dzień dwunasty lipca zaczął się pobudką i ogromnym niezadowoleniem ze strony uczestników po sprawdzeniu pogody za oknem. Zmartwieni ruszyliśmy na kolejne już z rzędu pyszne śniadanie. Na szczęście kadra wywołała uśmiechy na naszych twarzach informując nas o tym, że o 10 wyruszamy naszymi pojazdami, „O ile nie zacznie padać.” Po wczorajszej przygodzie łatwo się domyślić, iż wiedzieliśmy, co nas czeka. Oczekując na godzinę 10 leżeliśmy na łóżkach i obserwowaliśmy nagłe zmiany pogody. Niestety po raz kolejny niepewne chmury pokrzyżowały nam plany i musieliśmy czekać do południa. Podczas tego czasu rozegraliśmy mecz 2 na 2. W tym meczu zagrali młodsi uczestnicy z dwóch szkół, Mińska Mazowieckiego i Łodzi. Po przepysznym obiadku, podczas którego wręczyliśmy bukiet róż naszej Pani, która obchodziła w tym dniu swoje urodziny i odśpiewaniu tradycyjnego 100 lat, kadra zdecydowała, że wyruszamy naszymi jednośladami o 14.20. Uroczystości urodzinowe nie zwolniły nas z tego przyjemnego obowiązku. Po pokonaniu 12 km dotarliśmy do jeziora, lecz nie mogliśmy się w nim wykąpać ze względu na zbyt niską temperaturę powietrza i chłodny wiatr. Po dosyć długiej podróży dotarliśmy do miejscowości Nobliny. Następnie po krótkiej, ale nużącej podróży, Jubilatka zaprosiła nas na lody nabyte w sklepie w Liszkowie. Wciągnęliśmy je zbyt szybko, aby powiedzieć jaki miały smak - niestety nikt nie zdołał wygrać dodatkowego loda, gdyż na patyczkach spotykaliśmy tylko jeden napis: „Spróbuj jeszcze raz” – tak to producenci zachęcają do dodatkowych zakupów L. Po małej przerwie ruszyliśmy w bardzo ciężki odcinek trasy. Nie dość, że teren był pagórkowaty, to na dodatek bardzo piaszczysty, całe szczęście, że wcześniej spadł deszcz. Gdybyśmy mieli jechać tą trasą po kilku słonecznych dniach, to pustynia byłaby dla nas niczym najnowsza polska autostrada. Tak samo jak w poprzednich dniach nie obyło się bez przygód. Woda i piasek (a może i jeszcze inne psikusy) spowodowały pęknięcie łańcucha w rowerze uczestniczki obozu. W tym momencie grupa rozdzieliła się. Jedni pojechali do ośrodka pod opieką ks. Jakuba, a drudzy zostali na drodze w środku lasu. Druga połowa spóźniła się na kolacje. Po pokonaniu trasy równej 35 kilometrów zajęliśmy się odpoczynkiem. Gdy już wszyscy wypoczęli postanowiliśmy rozegrać mecz w siatkówkę, lecz sala gimnastyczna była zajęta. Udaliśmy się więc na boisko do piłki nożnej, lecz również było zajęte. Na szczęście sala gimnastyczna niespodziewanie zwolniła się i mogliśmy rozegrać mecz siatkówki. Z radością zauważyliśmy, że niektórzy uczestnicy robią wybitne postępy w tej dyscyplinie sportu. Po zagraniu meczu wszyscy poszli grzecznie spać, aby nabrać sił przed następną wycieczką.
Dzień 7 - 13 lipca
Kolejny dzień naszych rowerowych zmagań rozpoczął się od brutalnej pobudki. Po przebudzeniu chyba każdy uczestnik naszej wycieczki błyskawicznie sprawdził pogodę panującą za oknem. Niestety! Pogoda zapowiadała się przepiękna, czyli wiedzieliśmy, co się święci. Przed nami była trasa zaplanowana na prawie 70km! Ojjj będzie ciężko! Wszyscy grzecznie zeszliśmy na przepyszne śniadanko, aby się posilić przed męczącymi kilometrami w towarzystwie naszej pięknej natury. Potem szybkie sprawdzenie naszych dwukołowych rumaków i … wykryliśmy ponownie usterkę w rowerze naszego kolegi, Jaśka. Natychmiastowo zaprowadzono rower do naprawy. Werdykt usterki był taki: „ Rower będzie gotowy dopiero wieczorem”. Szczęście było niesamowite, gdyż możliwość pozostania w szkole była jak wygranie losu na loterii. Niestety nie na długo. Jaś pojechał z nami. Wypożyczony rumak był w znacznie lepszym stanie (nie licząc usterki hamulca) od złotej strzały naszego kolegi. Koło godziny 10:30 zwarci i gotowi wyruszyliśmy w naszą trasę do Zdbic. Dziury, piachy, kałuże nie były nam straszne. Trasa prowadziła głównie przez doskonale znane uczestnikom Wrzosowiska Kłomińskie, okoliczne lasy, wieś Nadarzyce, lasy, aż do samego celu. Jednym z urozmaiceń był przejazd w okolicach lotniska (szczerze mówiąc nie mam pojęcia jakiego, wiem, że i tu moja wiedza na ten temat się kończy ).
(lotnisko Nadarzyce przy 21 Centralnym Poligonie Lotniczym – przypisek kadry)
Nasi poszukiwacze kurek oraz jagód nie byli wielce zadowoleni. Kurek - brak! Jagód - prawie brak! Przed dojazdem do celu nasza początkowa grupka znalazła wielkie połacie krzewów z malinami. Ostre hamowanie! Czas się posilić! Znalezisko było tak wielkie, że dla każdego starczyło. Potem się okazało, że przez przypadek znaleźliśmy jeszcze leśny agrest. Krzew wyczyściliśmy aż do ostatniego owocu. Najedzeni ruszyliśmy dalej. Okazało się ze trasa właśnie się nam kończy i docieramy do celu, czyli miejscowości Zdbice. W okolicach Zdbic toczyły się w roku 1945 najcięższe walki o przełamanie umocnień Wału Pomorskiego. Przy wjeździe do miejscowości znajduje się zaniedbany i częściowo zrujnowany Skanesen Bojowy 1 Armii Wojska Polskiego. Tak jak to było 2 lata temu największą atrakcją był czołg. Po postawieniu rowerów zaraz zaczęliśmy się na niego wspinać. Zdjęcie grupowe i jpojechaliśmy dalej. Już w samych Zdbicach postanowiliśmy zrobić małą przerwę. Głodni po połowie trasy posililiśmy się frytkami w miejscowym barze oraz pysznymi jagodziankami. Specjalnie dla spragnionego kąpieli w jeziorze Jana zorganizowaliśmy dłuższą przerwę nad wodą. Chwila zastanowienia i już mokry. Jak to na mnie przystało (Paulina), po chwili zastanowienia postanowiłam dołączyć do kolegi ( mimo koszmarnego kaszlu). Ale cooo tam! Co nas nie zabije, to nas wzmocni. Woda była na prawdę ciepła, choć inni mieli całkiem odmienne zdanie. Po krótkich zabawach w wodzie oraz urozmaiconych skokach do niej nadszedł czas powrotu. Czekało nas jeszcze ok. 30 km. Oczywiście nie obyło się bez przygód. Kadra, chcąca urozmaicić nam trasę, trochę się pogubiła i zaliczyliśmy krótko mówiąc, niezły offroad. Podpychanie rowerów pod górki między dużymi krzakami, zjazdy między drzewami i na koniec przejście przez kawałek betonowej płyty nad rzeczką, spowodowały, iż trasa została sprawdzona na mapie. ,,Zawracamy!’’. Na całe szczęście powrót był milszy niż się obawialiśmy, bo nie musieliśmy wspinać się z powrotem. Dalej trasa była już przyjemniejsza i szybko trafiliśmy do znanej już nam drogi. Zrobiliśmy jeszcze szybki przystanek, aby opróżnić nasz zapasy przygotowane na trasę. Niektórzy poczuli nowe siły witalne i pojechali błyskawicznie do kolejnego punktu, gdzie mieliśmy się spotkać. Po drodze spotkaliśmy się z rodzicami jednej z uczestniczek, którzy postanowili nam potowarzyszyć w jeździe. Zmęczeni dojechaliśmy do szkoły i czekaliśmy już jak te wygłodniałe wilki do 18:30 , aby zasiąść do kolacji. Nasyceni wybraliśmy się na krótki odpoczynek. Część grupy zebrała się siadając przed laptopem oglądając ,, Step up 2”, a część hmmm..., nie wiem. Za bardzo się wciągnęłam ostatnimi stronami książki, żeby ogarniać, co się działo poza naszym pokojem. Około 21 były chęci rozegrania meczu w siatkówkę, jednakże sala była zajęta. No cóż. Więc zagraliśmy w piłkę nożną. Byliśmy już tak zmęczeni, że mieliśmy ochotę już tylko na umycie się i położenie się na naszych wygodnych łóżkach pod ciepłą pościelą i odpłynąć! Tego dnia nasze liczniki wykazały 67 km.
Dzień 8 – 14 lipca
Minął już tydzień od naszego przyjazdu. Nasz dzisiejszy dzień jak zwykle został rozpoczęty brutalną pobudką o 7.30. Standardowo po godzinie leniuchowania wstaliśmy na przepyszne śniadanko, posileni poszliśmy na mszę św., po której z niecierpliwością czekaliśmy na werdykt, o której godzinie zasiadamy na naszych rumakach. Werdykt zadowolił wszystkich uczestników wyprawy. Mamy czas na leniuchowanie. Wyruszamy po obiedzie. Czas do tej 13:30 minął bardzo szybko. Zaspani zostaliśmy zwleczeni z naszych łóżek na obiad. Podczas obiadu cudowna nowina. Jedziemy na jagody. Dalsze wiadomości bardzo ucieszyły wszystkich uczestników. Cel zbierania tych przepysznych owoców jest bardzo szczytny. Jak się postaramy, to dostaniemy pierogi. Wszyscy bojowo nastawieni wyjechaliśmy w trasę (bardzo podobną do tej kiedy jechaliśmy podczas burzy). Przystanek został wymuszony przez wymianę dętki w rowerze Pauliny (nie zajęło to więcej niż 10 min, choć były problem z napompowaniem tej dętki. Nie nie nie. Pompka była!) Na całe szczęście całe wydarzenie z naprawą zdarzyło się w okolicach dużej połaci krzaków z jagodami. Tak więc gdy Paulina ze Świechem naprawiali rower reszta załogi zbierała owoce na pierogi. Nie minęła godzina, a mieliśmy już pełne wszystkie pojemniki, tak więc czas ruszać w drogę. Oczywiście trasa została zmodyfikowana, bo nie mogliśmy po prostu zawrócić i jechać tą samą drogą. Okazało się jednak, że dodając kolejne kilometry dotarliśmy do celu, z którego musieliśmy poprzednio zrezygnować (nieczynne lotnisko w okolicach Wilczych Lasków). Było to doskonałe miejsce do zorganizowania zawodów w biciu rekordów szybkościowych. Po zawodach dokończyliśmy rozpoczęte koło wyprawy i wróciliśmy do punktu wyjścia. W szkole zebraliśmy się wszyscy na wyczekiwaną kolacje (choć nie została w pełni zjedzona, gdyż byliśmy najedzeni jagodami). Wieczorem standardowo rozegraliśmy mecz siatkówki, po którym szybko się wykąpaliśmy i zasnęliśmy pod ciepłą pierzyną.
Dzień 9 – 15 lipca
Kolejny dzień naszych zmagań rowerowych rozpoczął się pobudką powszechną o doskonale nam znanej godzinie 7:30. (Niektórym wstanie i przemieszczenie się na śniadanie zajmowało ok. 2 min! – przypisek kadry). Godzina leniuchowania i na śniadanie. Warunki pogodowe nie pozwalały nam na planowane ruszenie na spływ kajakowy o godzinie 10. Decyzja została oddalona w czasie. Mieliśmy czas na odpoczynek i zrobienie zapasów słodyczy i napojów we wszystkim znanej „Biedrze”. Po powrocie do szkoły zasiedliśmy małą grupką do filmu (tak nam się nudziło). Czując w sobie jeszcze dzieci obejrzeliśmy „Kung fu Pande 2”. (A co nie wolno nam!) Ubaw mieliśmy przedni. Potem szybko na obiad. Pogoda była zadowalająca dla uczestników, gdyż piękne słońce na niebie zapowiadało to, że ruszamy w trasę (nie tą rowerową). Szybko dobraliśmy się w dwójki, choć nie obyło się bez sporów, kto z przodu, a kto z tyłu. Początkowo niektóre kajaki pływały od brzegu do brzegu, ale szybko sobie przypomnieliśmy, lub nauczyliśmy, jak się pływa. Tarasowanie drogi to był już standard. Nie obyło się oczywiście bez fotki na środku jeziora. Ksiądz Kuba zrobił nam „smaka” wyciągając jagodziankę domowej roboty. Były jeszcze dwie. Zachowywaliśmy się jak byśmy nie widzieli jedzenia przez rok. Posileni kajakarze (Niektórzy. Nas ominęło. Ale cóż!) wyruszyli w dalszą drogę. Oczywiście byliśmy w większości mokrzy. Bardzo mokrzy! Każdy zły ruch wiosłem kończył się prysznicem zaserwowanym prosto z wiosła. Doskonale się o tym przekonał nasz kolega, Świechu. Byli również inni, którzy nie byli mokrzy z powodu ochlapania. Jeżeli się wychodzi z kajaka na prawą stronę, który stoi przy lewym brzegu, to jasne jest to, że będzie się mokrym. Ale co to za różnica, mieć mokre tylko stopy, a być mokrym do pasa. Nie obyło się bez rywalizacji. Dzień bez zawodów to dzień stracony! W dniu dzisiejszym odbyły się wyścigi. Rezultat bardzo zadziwiający. Zwyciężył doskonale już wszystkim znany Jasiu wraz ze swoim kolegą Michałem.
Wyniki:
1. Jaś i Michał
2. Pani Maria i ks. Ryszard
3. Paulina i Natalia (Mazowia)
4. Mateusz (Świechu) i ks. Kuba
5. Natalia i Ala
6. Artur i Maciek
Czując już swoje ręce (no, trochę bolały) dotarliśmy na wyczekiwaną kolacje. Były naleśniki. Byliśmy tak głodni, że byśmy wszystko zjedli, ale musiało zostać coś dla reszty wycieczkowiczów, która wybrała się w poszukiwanie zaginionych rękawiczek ks. Ryszarda. Podczas kolacji mieliśmy wiele powodów do śmiechów. Przede wszystkim niektórzy uczestnicy dowiedzieli się, jaki przepyszny smak ma kawa lub herbata posłodzona 3 łyżeczkami soli. Posileni wybraliśmy się do swoich pokoi. Po godzinie 20 dostaliśmy sygnał, że za parę minut mamy się stawić w świetlicy. Powód był zacny. PIEROGI! Z JAGODAMI! Były tak przepyszne, że z pełnej miski pozostało tylko 10 sztuk, które zaraz się chyba rozpłynęły! Na tym miejscu chcieli byśmy BARDZO podziękować mamie ks. Ryszarda za przepyszne pierogi! Dziękujemy! Najedzeni rozegraliśmy ponownie kolejne mecze siatkówki. Po meczach szybko się umyliśmy i poszliśmy wreszcie spać.
Dzień 10 - 16 lipca
Dziś ostatni dzień naszych zmagań na naszych rumakach. Ponownie, jak przez cały wyjazd, dzień rozpoczął się pobudką powszechną o godzinie 7.30. Śniadanie i ruszamy w trasę. Dziś wyruszyliśmy w doskonale znane prawie wszystkim silosy rakietowe oraz bunkier. Tak bardzo kochamy nasze Wrzosowiska Kłomińskie, że poprosiliśmy o zmianę trasy. Nie wyszło nam to na dobre. Najpierw męczarnia trasą, gdzie było sporo piachu, którą dojechaliśmy do głównego szlaku prowadzącego na Wrzosowiska. Na roztaju dróg A i B rozpoczęła się dyskusja. ,, Którędy jedziemy!” Wynik głosowania nie zadowolił jednego z opiekunów i rzuciliśmy monetą. Jedziemy trasą A czyli nową, co oznaczało, że zrobimy rozpoznanie nowej drogi. To był zły pomysł. Było jeszcze więcej piachu, co oznaczało jeszcze większą zabawę. Przejechanie przez to było prawie niemożliwe. Uczestnicy ni jednokrotnie zaliczyli potocznie zwane gleby na piach. Przynajmniej było miękkie lądowanie. Reszta trasy minęła bardzo sprawnie, więc dość szybko dojechaliśmy do celu. Najpierw fotka przy silosach po ruchomych wyrzutniach rakiet dalekiego zasięgu z głowicami atomowymi. , a potem szybkie przenosiny do bunkru. Oczywiście jak to my, musieliśmy wejść do niego. Niektóre osoby były po raz kolejny w nim. Po mojej trzeciej już wizycie twierdzę, że jest on już w coraz gorszym stanie od środka. Coraz więcej śmieci jest w nim! Niestety, ta równie tajna co nowoczesna super-baza znajduje się w stanie totalnej dewastacji, a to taka fajna atrakcja! Po zwiedzaniu wyruszyliśmy w drogę powrotną. Po drodze zatrzymaliśmy się przy sklepie, gdzie zjedliśmy lody które fundował ks. Ryszard. Wiedzieliśmy już, jak będzie przebiegać nasza dalsza trasa. Podjeżdżamy pod bunkier. To będzie ciekawe! Najpierw oszczędzanie sił i podjazd. Chyba wszystkim udało się podjechać. Podczas odpoczynku tata Natalii stwierdził, że chce zjechać i wjechać jeszcze raz. Wywołało to dużo entuzjazmu. Kamerka na czoło, stoper w dłoń i JAZDA! Szybko wdrapaliśmy się na bunkier, aby móc obserwować te zmagania z górą. Po 3min i 12 sekundach nasz rowerzysta powrócił do nas. Byliśmy bardzo zdziwieni, że tak szybko udało się pokonać niemałe wzniesienie. Potem dowiedzieliśmy się, że maksymalna prędkość, jaką rozwinął tata Natalii, to aż 63km/h! Byłaby jeszcze większa zapewne, gdyby nie to ze pomyliły się krzyżówki. Ale to i tak była to zawrotna prędkość, bijąca nasze wszystkie rekordy. Potem szybko powróciliśmy na obiad, po którym udaliśmy się na odpoczynek. No dobra, drzemkę. Byliśmy tak zmęczeni, że błyskawicznie usnęliśmy. Po kolacji rozegraliśmy ostatni mecz siatkówki, po którym szybko się wykąpaliśmy i rozpoczęliśmy naszą zieloną noc. Pisze to przed snem (a jest już po 1), więc nie wiem, co się wydarzy, ale może być ciekawie.
Dzień 11 - 17 lipca
Dzień 17 lipca był już ostatnim dniem naszego obozu. Z wielkim entuzjazmem i oczywiście bez żadnych problemów wstaliśmy przed godziną 8, by rozpocząć ten dzień od dziękczynnej Mszy Świętej. Po niej wybraliśmy się na wspólne śniadanie. Przyszykowaliśmy sobie prowiant na drogę i podziękowawszy za wszystkie posiłki personelowi szkolnemu, wyszliśmy ze stołówki. Skierowaliśmy się do swoich „pokoi”, by dopakować rzeczy, posprzątać po sobie , a następnie znieść wszystkie bagaże przed szkołę . Przygotowani już do drogi po raz ostatni spojrzeliśmy w stronę budynku, w którym mieliśmy okazję spędzić te 10 dni. To tam przeżyliśmy wiele wspólnych chwil, które pozwoliły nam poznać siebie lepiej. Po pożegnaniu się z tym miejscem i ludźmi, których prawdopodobnie już nigdy nie zobaczymy, ruszyliśmy w drogę powrotną. Ekipa łodzka, pozbawiona jednego uczestnika, Michała, który na prośbę rodziców wsiadł tego dnia rano w pociąg, by dołączyć do nich na dalszą cześć wakacji, odjechała samochodem księdza Ryszarda w towarzystwie jego właściciela i pani Skurskiej. Mińsk Mazowiecki wracał do domu niebieskim busem pod opieką ks. Jakuba.
Tak zakończyła się nasza wspólna przygoda. Minęło tyle dni, tyle marzeń. Spotkały nas różne zdarzenia i doświadczyliśmy różnorakich emocji. Tyle chwil jest już za nami, które choć pozostaną w naszych wspomnieniach, to nigdy do nas nie powrócą. Myślę, że ten obóz na zawsze zostanie w naszej pamięci, a kolejne wyprawy do Bornego Sulinowa będą równie ciekawe
Uczestnicy wyjazdu