„Alicja” i czerwone berety absurdu
Muszę napisać o „Alicji” Teatru Beznazwy. Mówimy „muszę”, gdy jesteśmy zobowiązani do zrobienia czegoś, ale także (i tak jest tym razem) pod wpływem silnych wrażeń. Gdy pojawia się przemożna chęć, będąca w stanie zawładnąć emocjami, wówczas wypowiadamy zdania, w których przymus jest wyrazem oburzenia bądź fascynacji. Spektakl na podstawie klasycznej prozy Lewisa Carrolla był niewątpliwie czymś hipnotycznym, wydarzeniem bawiącym, straszącym, niepokojącym.
Administrator strony
29 czerwca 2014 r.
Muszę napisać o „Alicji” Teatru Beznazwy. Mówimy „muszę”, gdy jesteśmy zobowiązani do zrobienia czegoś, ale także (i tak jest tym razem) pod wpływem silnych wrażeń. Gdy pojawia się przemożna chęć, będąca w stanie zawładnąć emocjami, wówczas wypowiadamy zdania, w których przymus jest wyrazem oburzenia bądź fascynacji. Spektakl na podstawie klasycznej prozy Lewisa Carrolla był niewątpliwie czymś hipnotycznym, wydarzeniem bawiącym, straszącym, niepokojącym.
Publiczność zgromadzona w uroczo surrealistycznej scenerii betonowego boiska szkolnego obejrzała jedną z najlepszych inscenizacji w historii zespołu prowadzonego przez Sylwię Gajewską. Twórczość Teatru Beznazwy śledzę tylko od czterech lat, ale nie mam wątpliwości, że ewoluuje ona w stronę sztuki coraz odważniejszej, łączącej rozmaite nastroje i gatunki – mieszającej powagę z ironią czy patos z satyrą. Jednak najważniejsze, szczególnie warte podkreślenia na tle często dość infantylnej, łopatologicznej twórczości teatrów szkolnych, jest to, że Gajewska i jej zespół proponują coś, co inspiruje i zmusza do myślenia. Przedstawienia takie jak „Alicja” czy „Błogosławiona” można po prostu obejrzeć, ale – poprzez niebanalną symbolikę, niepokojące momenty wyciszenia, wprowadzanie scen dalekich od jednoznaczności, szczególną rolę nie tylko ilustrującej, ale komentującej zdarzenia muzyki – próbują one zmusić widza do czegoś więcej. Prowokują do tego, by ułożył rozsypane puzzle artystycznej układanki, stał się współtwórcą znaczenia, które nie zostaje podane na tacy. Chyba że myślimy o tacy z herbatą serwowaną przez Szalonego Kapelusznika.
W czerwcowy wieczór „Alicja” Teatru Beznazwy czarowała świetnym aktorstwem, troską o zaskakujące szczegóły, a przede wszystkim odwagą w przedstawianiu charakterystycznej dla Carrolla atmosfery dziwności, w której humor miesza się z horrorem. Widać było ogromne zaangażowanie twórców włożone właściwie w każdą wypowiadaną kwestię, gest, ruch, dzięki czemu udało im się stworzyć niezwykłe panopticum osobowości. Królik kreowany przez Dominikę Ślifierską rozbawiał publiczność, ale jednocześnie był postacią niepokojącą, jakby wyjętą z malarstwa ekspresjonistycznego; Żółw oraz Gryf, w których wcielili się Paweł Banach i Filip Talaga (śpiewający niemal waitsowskim głosem), przypominali outsiderów z filmów Jima Jarmuscha; Kapelusznik Łukasza Nadarzyńskiego i Zając Marcowy Katarzyny Witczak to właściwie wcielone personifikacje zagubienia i sennego rozmamłania – zdawały się funkcjonować w jeszcze innym, alternatywnym wobec zaczarowanego świecie – jakby od czasu do czasu przypominały sobie o tym, że biorą udział w wydarzeniach, co zwiększało efekt niesamowitości i komiczności. Gąsienica Maksa Potasiaka przypełzła chyba z „Mechanicznej pomarańczy” Stanleya Kubricka. Podobnie jak Księżna grana przez Katarzynę Michnowską zwracała uwagę mieszanką agresywnej arogancji i dumy. Obojętna, pewna siebie Królowa (Weronika Krakowiak), znudzony wydawaniem wyroków śmierci Król (Patryk Sosiński), zachwycony samym sobą Kot (Magdalena Mąkosza) i przerażona światem Mysz (Natalia Michałkiewicz) – wszyscy oni przykuwali uwagę widzów, wciągając ich w coś pomiędzy magią a maligną.
Świetnym rozwiązaniem było skonfrontowanie zagubionej głównej bohaterki, świetnie zagranej przez Agatę Szałas, z sennymi postaciami, które emanowały energią i pewnością siebie. Pojawiały się w aurze niesamowitości, ale zdawały się być jej bezlitosnymi kapralami, żołnierzami nieznanej armii, czerwonymi beretami absurdu, których działań przewidzieć nie sposób. Ta siła surrealistycznej prowokacji wymierzonej w racjonalny porządek świata z jednej strony podkreślała znaczenie podświadomości w życiu człowieka, z drugiej zaś przypominała o tym, że obłędny tekst angielskiego pisarza jest także zawoalowaną satyrą – na angielski ład wypijanych z pietyzmem herbatek, na zastraszone społeczeństwo pełne zakłamania i hipokryzji.
Niewątpliwie duży wpływ na wydźwięk przedstawienia miała scenografia – ta stworzona z niezwykłą starannością i naturalna, składająca się z betonowej nawierzchni, linii pola karnego, światła bramki, które zostało przysłonięte czarną płachtą... Decyzja o wystawieniu spektaklu akurat w takim miejscu była strzałem w dziesiątkę lub może należałoby powiedzieć w okienko. Jak pisał Marek Bieńczyk w jednym ze swoich najlepszych esejów: „Boisko pozostało dla takich jak ja miejscem magicznym, wybranym prostokątem, gdzie lądują ufoludki, czerwone berety wysyłane wciąż przez nieśmiertelne w nas dziecko z najgłębszej głębi naszych własnych dziejów”. Wielu dorosłych, przekraczając linię boczną pola do gry, jest w stanie zapomnieć niemalże o wszystkim, odbyć ozdrowieńczą kąpiel, zmywającą na parę godzin tytuły, stanowiska, obowiązki... Teatr Beznazwy zabrał nas „Alicją” w podróż do „najgłębszej głębi naszych własnych dziejów”, do antyarkadyjskiego, niesielskiego, nieanielskiego, ale fascynującego dzieciństwa.
fot. Adrian Sosiński